0
elemela 14 września 2018 16:37
16.06.2018 – DZIEŃ DZIESIĄTY



Tego dnia rano zauważyliśmy, że zasoby naszej czystej odzieży oraz bielizny skurczyły się prawie do zera, zatem czas na pranie, a że pralnia jest tuż przy basenie to czemu by nie skorzystać z tej odrobiny luksusu.



Test szczelności obudowy do GoPro kupionej za 5$ na AliExpress. Potem wysuszyć ciało na słońcu, bo ręczniki w praniu i jazda do Nevady. Plan na dziś wieczór Viva, plastikowe Vegas a po drodze Valley of Fire oraz zakupy w Wallusiu na ostatnie już 5 dni. Nevada wiec liquor store’y mają na każdym kroku. Valley of fire jest parkiem stanowym, więc płacimy 10$ za wjazd, pan w budce ostrzega, żeby pić dużo wody i nie urządzać długich trackingów, bo temperatura wynosi 100 F. Stosujemy się do zaleceń …



























głównie dlatego, że mamy niewiele czasu a trzeba jeszcze odwiedzić Wallusia i zacheck’in’ować się w hotelu. Fortune Hotel and Suits oceniam jako całkiem przyjemny, niewiele różni się standardem od np. Circus Circus mieści się na Flamingo Rd, 1 milę od Fontann Belagio i Caesars Palace, jego wielką zaletą jest to, że jest niewielki (jak na Vegas) i nie ma kasyna przez które zawsze trzeba się przedzierać w kłębach tytoniowego dymu aby dotrzeć o pokoju. Dodatkową zaletą jest to, że jest tani i ma w cenie śniadanie (choć dość podłe). Plan na wieczór w Vegas był taki: kolacja pt: ”W mieście Burneiki jemy stejki”, sprawdzamy na tripadvisorze i się okazuje, że 0,5 mili od naszego hotelu serwują jedne z lepszych steków w Vegas. Mianowicie chodzi o Ellis Island Hotel, Casino and Brewery…..i jeszcze pyszny browarek mają. Idziemy!





Faktycznie jedzonko dobre, piwko jeszcze lepsze a tuż obok casino i impreza karaoke :) ogólnie można by się stąd nie ruszać i balować cały wieczór. Ale my chcemy uderzyć na Freemont, zobaczyć pokaz iluminacji (zeszłym razem byliśmy tam za dnia) a potem wygrać trochę kaski w Caesars Palace Casino. Wychodzimy na parking przed Ellis Island i w oczekiwaniu na Ubera próbujemy uwiecznić neon Ellis Island, z lewej strony dwaj młodzi faceci się kłócą, wyrywają sobie telefon, jakoś tak dziwnie, z kolei po prawej stronie widzę kątem oka, że prosto jak pocisk po paraboli zmierza ku mnie chwiejnym krokiem jakiś gość w niebieskiej koszulce. W myślach wzywam kierowcę Ubera, przyjeżdżaj, przyjeżdżaj i zabierz nas stąd. Gość jest coraz bliżej, toczy się…co może chcieć, kasę, fajkę, ogień albo po prostu dać nam w ryja? Nagle będąc 3 kroki od nas wykonuje nagły zwrot o 180st i potykając się wraca do casyna. Jedyne co zauważamy to nadruk z tyłu jego koszulki : ”Ogólnopolskie mistrzostwa w tenisie stołowym seniorów w Nowej Rudzie!” ;) ;) ;) Nie wytrzymaliśmy, parsknęliśmy wszyscy śmiechem.
„Grażyna jesteśmy w Las Vegas weźże się ubierz jakoś odświętnie, najlepszą odzież jaką tylko masz, zepnij włosy, włóż szpilki i zrób makijaż. Ja sobie ubiorę …co ja tu mam najlepszego….oooo t-shirt z Mistrzostw w pingla w Nowej Rudzie se założę, leży idealnie”.
Chyba jeden z pierwszych Polaków spotkanych podczas tego pobytu w Stanach. Kiedy tylko sobie o nim przypomnę –momentalnie maluje się szeroki uśmiech na mojej twarzy. Tymczasem Uber wiezie nas na Freemont. Kierowca opowiada, że jego matka mieszka w Sedonie, hoduje lawendę i produkuje z niej naturalne kosmetyki, naszą wczorajszą przygodę z liquor storem w Utah puentuje: to kraina Mormonów, tam promują kościół nie alkohol. Za to w Nevadzie wręcz odwrotnie. Tu kupicie piwo, margaritte i co tam chcecie nawet w sklepie z pamiątkami. Faktycznie na Freemoncie obok magnesików, koszulek i kubków termicznych z logo Welcome in fabulous Las Vegas nabywamy 3 puszeczki 0,75 8% margaritty i krążymy od sceny do sceny, są dwa koncerty tzw. cover bandów.





Ciekawe czy tu wygląda to tak tylko w soboty czy niezależnie od dnia tygodnia. Trafiamy na koncert zespołu Spandex Nation grającego stare dobre, rockowe kawałki, wokalista wygląda jak połączenie Slasha i Szymona Wydry, ma imponujące długie, czarne, kręcone włosy i jest ubrany leginsy w panterkę. Reszta kapeli też długie pióra, grają m.in hity z Rock of Ages….spoko. Szkoda tylko, że wy-goolowawszy nazwę kapeli okazuje się, że panowie długie włosy posiadają wyłącznie podczas koncertów, gdyż są to tylko peruki, na co dzień noszą krótko przystrzyżone włosy i białe kołnierzyki (bynajmniej nie legginsy). Aj całe te Las Vegas to plastikowa atrapa, mistyfikacja i złuda. Teraz już wiem czemu w Vegas (Nevadzie) można pić alkohol gdzie tylko się chce, po alku ta cała imitacja wydaje się prawdziwa. Vegas wydaje się być pełną blichtru, bajeczną, szykowną a przede wszystkim błyszczącą metropolią. Freemont Street Expirience spodobał nam się z 2 powodów:
1) Jest mniejszy niż Wallmart, mierzy może z 400 metrów, nie trzeba przemierzać mil od punktu A do punktu B
2) Prócz koncertów, jest mnóstwo występów przeróżnych „artystów”-fricków, bębniarzy, raperów, tancerzy i półnagich tancerek a do tego gigantyczny sufit na którym (po zmroku) co godzina odbywa się tzw. light show.



Dodatkowo można się przejechać wzdłuż głównego deptaku na linie (zip-line)
Pożegnawszy się z Freemontem jedziemy do Ceasar Palace dowiedzieć się czy faktycznie mieszkał tam Cezar. Samo casino jest większe niż długość Freementu, przegrywamy parę dolców a gdy wracamy do hotelu okazuje się, że jest 3:00 nad ranem. Oczywiście sami nie wiemy czy jest to czas lokalny (bo w Nevadzie ponoć się zmienia czas. Czyli tak naprawdę która jest 4:00? Czy 2:00? Co to za różnica i tak rano będzie bieda wstać.







17.06.2018 – DZIEŃ JEDENASTY



Po lichym, hotelowym śniadaniu ruszamy w stronę zapory Hoovera, szkoda, że mamy niewiele czasu, bo fajnie byłoby zapoznać się z jej historią budowy i funkcjonowania.







Po kilku fotach wjeżdżamy do Arizony (tu już w ogóle nie wiadomo jaki jest czas lokalny, Młody jeszcze wprowadza dodatkowy zamęt sugerując, że ten zegarek w samochodzie od samego Colorado był źle ustawiony :O –ale po cholerę nam to wiedzieć jesteśmy na wakacjach. Mój tata zawsze żartuje, że sprzedał zegarek gdy przeszedł na emeryturę tak i my przez te 2 tygodnie, jak Lucky Luke po prostu jedziemy w stronę zachodzącego słońca nie dbając o nic).









Wjeżdżając na 66-stkę od strony Kingman trafiamy na burzę piaskową, od samego przejechania przez chmurę piachu fajniejsza jest lawina turlających, wyschniętych kulek-krzaczków, które w większości zatrzymują się na siatce oddzielającej pustynię od drogi ale część jednak przelatuje górą i toczy się po ulicy. To, że przydrożna siatka o wysokości z 1,20 nie chroni drogi przed tzw: ”biegaczami stepowymi” (tumbleweeds) to tam nic. Ale, że jest ona na tyle niska, że bez jakiegokolwiek problemu przeskakują ją sarenki to już trochę gorzej.
Pierwszy przystanek robimy sobie przy wielkiej zielonej głowie („Giganticus Headicus”), potem przystanek pt:”magnesiki” Hackberry General Store. Jedyne co się tu zmieniło od października 2016 to to, że na metalowej tabliczce Route 66 na fasadzie sklepu ktoś zakleił ŁKS Łódź wlepką Legii Warszawa.











Przerwę na lunch robimy sobie w RoadKill Cafe w Seligman, gdzie zjadam najlepsze żeberka w życiu, a chłopaki „popiątne” hamburgery (to jest z 5-cioma kotletami!). Przy okazji zauważamy, że piwo w knajpach kosztuje niejednokrotnie tyle co puszka crafta w sklepie. Tu np. cena piwka 1,70 $, lemoniada dla kierowcy 2,50 $.









Kolejno na trasie pojawia się Wiliams – najbardziej chyba komercyjne miasteczko na 66-stce w stanie Arizona (to pewnie za sprawą południowej krawędzi Wielkiego kanionu znajdującej się nieopodal) a w tym komercyjnym, turystycznym miasteczku maja sklep z najtańszymi koszulkami z Route 66, a, że kupiona ostatnim razem koszulka skurczyła się małżowinie w suszarce, czas nabyć nową. Ja mam w planie nabyć 2 pary śpiochów z logo Route 66 a Młody nie ma w planach niczego nabywać (w konsekwencji kupuje pamiątkową tabliczkę, rejestrację czy coś takiego. W sklepie znajduje się koło (coś jak koło fortuny), którym kręci każdy kto zrobi zakupy powyżej 20$...a więc każdy z nas. Nagrodami sa oczywiście tandetne duperele, poprzednim razem wylosowałam kamienny grot do strzały (hurra, brakuje tylko patyka, kleju kropelka i mam strzałę)….a tym razem proszę Państwa….co mi przypadnie w udziale: bumper sticker (naklejka na zderzak), Młody kręci licząc na Grand Prize (wyobraża sobie, że nagrodą główną jest coś wspaniałego jak ogromny obraz drogi 66, metalowa tablica, kowbojki….ale niestety nie jest mu dane, wygrywa również bumper sticker. A co wygra nasz kierowca, wierny klient, który kiedy tylko jest w okolicy Williams zawsze wpada po koszulkę, jest też w posiadaniu 2 czapek z logo Route 66 (które dostaje się gratis do koszulki), zakręcił mocno, trzymamy kciuki….JEST GRAND PRIZE!
Babka się zastanawia naprędce…główna nagroda to powinno być….yyyy te naszyjniki o tam…co te tandetne, odpustowe naszyjniki? Kochanie chcesz taki naszyjnik? Nieeee absolutnie.
Sprzedawczyni: jak nie chcesz naszyjnika możesz go wymienić na 2 bumper stickery ( ;) )…bierz stickery. Czar prysł…miał być analog Presleya, kowbojski kapelusz albo coś extra a nie 2 stickersy.








Dobra spadamy stąd, bo robi się już późno a do Sedony jeszcze ze 100km, trzymajmy kciuki, żeby można było palić ogień na campingu, choć…jakoś instynktownie czujemy, że są na to raczej marne szanse. Limit szczęścia na dziś już chyba wyczerpaliśmy. Sam dojazd do Sedony od strony Flagstaff odbywa się trasą widokową, a zarezerwowany wcześniej Cave Springs Campground w lesie tuż przy rzece. Miejsce fajne: natura, las, szum rzeki, ławeczki, ubikacje, prysznice, fire ringi – cóż z tego, skoro w dalszym ciągu na terenie Arizony obowiązuje zakaz palenia ognia, o czym jesteśmy powiadomieni zaraz po pojawieniu się na campingu przez host-rangerkę w melexie. Stanowczym tonem powtórzyła 3 razy :”NO CAMP FIRE!” mimo to 2 sity obok wesoła ferajna paliła ognicho. Skąd w nas ta bezwzględna potrzeba ogniska, będąc na campingu, rozkładając namiot jesteśmy złaknieni ognia, wieczorny odpoczynek, kolacja przy kubku wina czy butelce piwa kojarzy nam się nieodzownie z ciepłem ognia rozświetlającym najbliższą okolicę. Ogień rozgrzewa (choć najczęściej jest to w ogóle niepotrzebne), hipnotyzuje, jednoczy, robi się przytulnie, atmosfera jest taka jak być powinna. Nasza odzież przesiąknięta jest dymem palonego drewna, to takie campingowe perfumy, uwielbiam ten zapach, tęsknie za nim ;(
Tego wieczoru nie rozpalamy ognia, choć mielibyśmy pretekst: przecież tamci obok palą(!!!). Już nakręcamy się nawzajem:” przecież mamy tyle drewna, jak podbije babka meleksem powiemy, że nie zrozumieliśmy, że jesteśmy obcokrajowcami a nasz angielski jest słaby”.



18.06.2018 – DZIEŃ DWUNASTY



Prócz tego, że nie było wieczornego ogniska (buuuuuu )nie było też prądu w toaletach ani płatnych 4$/os kabinach prysznicowych, wiec kolejne śniadanie na zimno i bez kawy. Do tego spotkała nas dosyć zabawna sytuacja z panią host-rangerką w roli głównej z rana. Otóż udaliśmy się z ręcznikami, kosmetyczkami i czajnikiem elektrycznym (z zamysłem w pomieszczeniu prysznicowym musi być jakiś kontakt) pod budkę rejestracyjną celem zapytania: ”gdzie te prysznice?”, mieliśmy nadzieje, że będą one na monety a ich koszt nie przekroczy 3$/os (tyle mieliśmy ćwiartek). Jednak okazało się, że prysznic kosztuje 4$/os i należy kupić token. Brakło nam drobnych więc Małżowina poszedł po kasę do auta, w tym czasie naszą pozostałą dwójkę pani host-rangerka zmierzyła nas wzrokiem od stóp do głów zatrzymawszy wzrok na czajniku który miałam pod pachą. Na jej twarzy pojawił się dziwny grymas w rodzaju osłupienia, konsternacji: „po co Ci ten czajnik?”…”będę potrzebowała trochę gorącej wody” ale tu nie ma prądu…nawet pod prysznicami nie ma ? „nie” odparła i dodała „this is camping”. OK (podbijemy do jakiego Starbucksa albo McDonaldsa w Sedonie na kawę i po problemie), ale grymas i wyraz twarzy tej baby był tak nieprzyjemny i ton z jakim to mówiła, że Młody od razu spointował :"pierwsza niemiła Amerykanka jaką dotychczas spotkaliśmy". No nie zrobisz nic! Na 325,000,000 mieszkańców trafi się jeden buc.











Sedona to urocze miasteczko, gdzie brązowo-piaskowe rezydencje i posiadłości wtapiają się w skalisty krajobraz, na ulicach nie widać tłumów turystów, w centrum informacji, gdzie dostajemy mapę i wskazówki co zobaczyć i gdzie się udać jesteśmy sami, w McDonaldsie też



…za to przy szlaku na Devil’s bridge nie ma gdzie zaparkować, parkujemy przy ulicy i ciśniemy na szlak. Okazało się, że zbytnio pofolgowaliśmy sobie z czasem w Sedonie i teraz nie zostaje nam nic innego jak gnać w kierunku Canyon de Chelly…co gorsza nie mamy żadnej noclegowej rezerwacji.





Plan był taki aby raniusieńko zwiedzić Sedonę, potem późnym popołudniem Canyon de Chelly i dojechać w okolice Cortez w Colorado i tam zakotwiczyć na noc. Jednak plan stał się nierealny bowiem zbyt długo zabawiliśmy w Sedonie (to pewnie przez te Vortexy, dobra energia zatrzymała nas tam dłużej), toteż słońce chyliło się ku zachodowi kiedy my pruliśmy drogą 191 na północny-wschód. W okolicach miejscowości Ganado (Az) zatrzymaliśmy auto na poboczu i w przypływie ogniskowej desperacji zaczęliśmy rozważać:
Ja: „Została godzina, może 1,5h do zachodu słońca, co jeśli dotrzemy do Canyon de Chelly (50km stąd) a na tamtejszym campingu nie będzie wolnych miejsc? Zresztą zwróćmy uwagę, że jest to Arizona = zakaz palenia ognia, a drugiej nocy bez ogniska nie zdzierżę!!! Jestem za tym, że odbić do Nowego Meksyku – tam znajdziemy jakiś camping a jutro wrócimy do Canyon de Chelly”
Małżowina: „Zbyt długa trasa nam zostanie na jutro, nie mamy czasu, żeby się szwendać po Nowych Meksykach, a co jak nie znajdziemy campingu tuż za granicą z Nowym Meksykiem? A co jak tam też jest fire restriction?”
Młody: „Ile jest do Granicy z Nowym Meksykiem a ile do Canyon de Chelly? Tyle samo, tak? Tam na pewno jest camping? On jest prywatny? …Jedziemy do Canyon de Chelly.”



Decyzja podjęta. Docieramy na tereny Navajo, po wjeździe na teren Canyon de Chelly National Monoument nie jesteśmy skasowani ani dolara za wjazd….jak to Navajowie nie kasują za wjazd?! Dziwne. Zatrzymujemy się na kilku tarasach widokowych. Kanion o zachodzie słońca wygląda PIĘKNIE.








Jak kaniony nie robią na mnie większego wrażenia (chyba, że z kasety VHS będąc 10 lat) to ten zrobił, zakochałam się a nie widziałam jeszcze najlepszego (czyli Spider Rock) …tymczasem docieramy do Spider Rock Campground – gdzie wcześniej pisaliśmy e-mail z pytaniem o możliwość rezerwacji, ale nie otrzymaliśmy nań żadnej odpowiedzi. Parkujemy więc i z powątpiewaniem, że w tak cudownym miejscu o tej porze roku mogą być jakiekolwiek miejsca na campingu idziemy prosto do drewnianej budy z szyldem Registration – jest buda, w budzie biurko a prócz tego żywej duszy. Wychodzimy na zewnątrz, rozglądamy się, może jest tu jakiś dzwonek….nie ma. Wreszcie z pobliskiej przyczepy wychodzi stary Indianin ale taki PRAWDZIWY, AUTENTYCZNY INDIANIM, Z DŁUGIMI SIWYMI WŁOSAMI, MIAŁ NA SOBIE SYGNET, BRANSOLETKE I NASZYJNIK OZDOBIONE TURKUSEM I MIAŁ RYSY TYPOWO INDIAŃSKIE. No Tańcząca Chmura z Dr.Quinn! Co ważnie nie mówi od progu, że camping is full – co jest dobrym znakiem. Pytamy Indianina (młody roboczo nazwał go Siuks choć doskonale wie, że to ziemie Navajo): czy masz jeszcze jakieś miejsca wolne na campingu? Siuks:”tak” My: „Potrzebujemy jedno pod namiot” Siuks:”OK” i zaczyna wypełniać druk – coś w rodzaju paragonu, dane personalne, numer rejestracyjny…ile osób. Na koniec cena: 11$ please (!) Na naszych twarzach zapewne wówczas wymalował się podobny grymas szoku i zaskoczenia jak dzisiejszego poranka u pani-rengerki (ile ?!)
Mało tego, że mamy gdzie spać, trzeba jeszcze załatwić ogień, choć już kątem oka widzimy tabliczkę z przekreślonym płonącym konarem (i nie jest to reklama Braveran), pytamy zatem nieśmiało: „Czy są fire-ringi?” Siuks: ”tak są ale mamy tu fire restriction”, my: ”o nie, a my jesteśmy tacy głodni, potrzebujemy ognia żeby przygotować kolację”, na co Siuks mięknie: „ok, mogę Wam sprzedać ale tylko jedną wiązkę drewna”, my: „my mamy własne drewno” Siuks: ”o nie, mamy tu fire restriction” , My (myślimy sobie w duchu: nie możemy tego spierdolić!) No tak ale to byłby tylko małe, krótkie ognisko jedynie dla przygotowania kolacji” , Siuks: „O’right” …….My: ”Thanks" :) :) :) …w tle Beautiful Day (U2)
Zajmujemy miejsce, które wskazuje nam Siuks i od razu zabieramy się za: rozpalanie ogniska, pompowanie materaców i rozbijanie namiotu. Ja: „Miałeś rację Młody, żeby tu przyjechać, to jedna z lepszych miejscówek jakie mieliśmy, a na pewno najtańsza, Zauważyliście, że Siuks słabo mówi po angielsku, jakoś tak z dziwacznym akcentem. Nie mówcie jeszcze, że na co dzień posługuje się językiem Navajo bo zwariuje do reszty – autentyczny Indianin, wystrojony w biżuterię wysadzaną turkusem, mieszkający w przyczepie przy krawędzi kanionu, posługujący się indiańskim językiem?!...Kocham, kocham, kocham!”



Młody: „Ten camping tańszy niż dzisiejszy prysznic!” o żesz….no faktycznie.
Ognicho nie było krótkie jak obiecywaliśmy Siuksowi – co nikomu nie przeszkadzało i nie spowodowało żadnego pożaru, klimat był kapitalny i mimo spartańskich warunków: toi toi i beczka deszczówki za nim fantastycznie wspominamy noc u Siuksa.












Dodaj Komentarz